Opowieść o marynarzu

Gazetę malujemy w biało-niebieskie pasy. Składamy ją na pół łącząc ze sobą dwie krótsze krawędzie. Złożoną gazetę znów składamy na pół w ten sam sposób i rozkładamy ostatnie zagięcie. Układamy złożoną gazetę otwartą stroną do siebie. Prawą i lewą połowę górnej krawędzi składamy do wewnątrz równo ze środkiem. Jedną część dolnej krawędzi zaginamy do góry, na tyle, na ile pozwala nam wcześniejsze zgięcie. Odwracamy całość spodem do wierzchu i zaginamy do góry drugą część dolnej krawędzi równo z pierwszą częścią (czapka). Otwieramy spód jednocześnie łącząc ze sobą lewy i prawy wierzchołek. Kładziemy całość płasko na blacie. Dolny wierzchołek łączymy z górnym. Odwracamy całość i znów łączymy dolny wierzchołek z górnym. Otwieramy spód jednocześnie łącząc ze sobą lewy i prawy wierzchołek. Łapiemy obiema rękami za górne krawędzie odwróconego o 45º kwadratu i ciągniemy na zewnątrz. Rozprostowujemy i otrzymaliśmy żaglówkę.

Materiały:

  • jedna kartka gazety
  • biała i niebieska farba
  • pędzel

Opowieść o marynarzu

W portowym mieście żył pewien pan. Był to stary marynarz, który wspominał swoje przygody na morzu. Często opowiadał swoim przyjaciołom, co przytrafiało mu się podczas rejsów. Oto jedna z jego opowieści. 

Siedziałem w domu. Czytałem codzienną gazetę i piłem ciepłą kawę, gdy promień słońca połaskotał mnie po uchu. Odłożyłem gazetę, wstałem i wyjrzałem przez okno. Zanosiło się na piękny wiosenny dzień. Trawa miała jasny zielony kolor. Słońce rozgoniło chmury, a błękitne niebo niemal zlewało się z błękitem morza. Ubrałem więc swoją czapkę i wybrałem się na spacer po plaży. Dzieci bawiły się w berka z falami, budowały zamki z piasku, a ptaki uczyły latać swoje młode. Wszedłem na molo, żeby popatrzeć na statki znikające za horyzontem. Już miałem wracać, kiedy zobaczyłem starszego człowieka.

Popatrzył na mnie i prosił:
- Weź ode mnie tę żaglówkę.  Ja już jestem stary i zmęczony. Obiecuję, że nie pożałujesz i przeżyjesz wspaniałe przygody.

Długo się nie zastanawiałem. Wskoczyłem do żaglówki i wyruszyłem w nieznane. Płynąłem tak tydzień i drugi spotykając po drodze mnóstwo ciekawych zwierząt. Pewnego dnia niebo zrobiło się granatowe, a pioruny rozdzierały je jeden po drugim. Zerwał się sztorm. Po długiej walce, kiedy myślałem, że już po wszystkim nagły podmuch wiatru złamał maszt, który wpadł do wody i zatonął. Mogłem teraz liczyć tylko na przychylność fal. Miałem nadzieję, że pomogą mi dostać się do brzegu. 

Dryfowałem tak przez długi czas, aż któregoś dnia usłyszałem bardzo dziwny dźwięk. Nigdy czegoś takiego nie słyszałem. Wyjrzałem za burtę i moim oczom ukazało się stado wielorybów. Piękne i dostojne przepływały tuż koło mnie. Kiedy ostatni z nich mijał moją łódź, zahaczył przypadkiem ogonem o rufę, która odłamała się i odpadła. Nawet nie wiem jakim cudem, ale na szczęście udał mi się przetrwać. Płynąłem dalej. Słońce grzało coraz mocniej. Na niebie pojawiły się mewy. Ucieszyłem się, bo oznaczało to, że jestem gdzieś blisko lądu. Nagle ptaki w jednej chwili uciekły w popłochu, a moją łódź przykrył cień. Odwróciłem się i ujrzałem ogromną, kilkunastometrową falę. Było za późno, żeby cokolwiek zrobić. Skuliłem się i czekałem co nastąpi. Fala uderzyła w moją łódź tak mocno, że odłamał się jej dziób i zatonęła. Dopłynąłem wpław do lądu. Miałem szczęście, że żyłem, ale zostałem w samej koszuli